
Wszystko zaczęło się niewinnie. Zwyczajny, ciepły piątek. W nasze Kaszubskie tereny ściągali turyści planujący pojeździć na rowerach, popływać kajakami czy też w inny sposób skorzystać z walorów okolicy. Zapowiadane na wieczór burze miały oczyścić powietrze i dać nam na chwilę odpocząć od upałów. Gdzieniegdzie ogłoszano ostrzeżenia, że mogą być one bardziej intensywne niż zazwyczaj, ale nie było to nic szczególnego – w ostatnich tygodniach działo się podobnie.
Ok.22.00 na horyzoncie zaczęły pojawiać się błyskawice, których częstotliwośćwzrastała z każdą minutą. Po kwadransie niebo już nieprzerwanie byłorozjaśnione rozbłyskami, choć grzmoty pojawiały się sporadycznie. Wydawało się,że burza kolejny raz jest gdzieś daleko i nasze tereny ominie bokiem. Jednakjuż o 22:45 było wiadomo, że coś zaczyna się dziać…
Nagle wszystko ucichło. Przerażającą ciszę przerwał wielki świst i takgwałtowne i intensywne opady, że woda wlewała się przez zamknięte okna i drzwi.Szybko przygotowaliśmy się do ewentualnej ucieczki i czekaliśmy. Trwało totylko, albo aż, kwadrans. Każda sekunda
potwornego hałasu, jaki powodowały opady, sprawiała wrażenie godziny. Dudnieniew okna ustąpiło i pierwsze, co mogliśmy zrobić, to sprawdzić, czy nasz dom jestcały. Oprócz zalanych piwnic i kilku pomieszczeń wszystko było na miejscu.
Nagle w świetle błyskawicy ukazał się nam widok zza okna. Tam, gdzie jeszczeprzed chwilą stał las, teraz było pusto. Przerażenie i niedowierzanie. Szok.
Po zabezpieczeniu domu mój tata (Kazimierz Ryduchowski, właściciel zul, przy.red.) ruszył z miejscową OSP pomagać mieszkańcom najbliższej okolicy. Każdapilarka była w tym momencie na wagę złota. Tymczasem z terenu nadchodziłyprzerażające informacje. Droga Chojnice-Brusy, jak wszystkie okoliczne idojazdowe, nieprzejezdna, brak prądu i wody w całej gminie. Każde miejsce, doktórego udało się dostać, odkrywało kolejne kilometry połamanych drzew. Akcjatrwała do rana.
To, co ukazało się o 5.00 w sobotni poranek, było nie do opisania. Zewsząduderzał intensywny zapach drewna. Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko. Gdywrócił zasięg sieci komórkowej, leśnicy zarządzili natychmiastową mobilizację.Tata zajął się przygotowaniem sprzętu, ja dzwoniłam do pracowników. Ich reakcjebyły różne: od niedowierzania do szoku – nie wszyscy wiedzieli, co wydarzyłosię w regionie. Każdy od razu ruszył do pracy.
Okazało się jednak, że już samo dotarcie do sprzętu może być bardzo trudne.Jeden harwester ruszył od razu (na początek musiał uprzątnąć drogę wyjazdową zposesji, na której stał). Z drugą maszyną było gorzej. Leśniczówka w Giełdonie(położona w głębi lasu) została całkowicie odcięta od świata. Pomogli znajomirybacy, którzy zaoferowali przewiezienie operatora łodzią przez pobliskiejezioro. Na szczęście maszyna była wcześniej przygotowana i od razu mogłarozpocząć pracę. Sobota i niedziela upłynęły na koordynacji prac i wstępnymocenianiu zakresu szkód, których rozmiar przeraża. Pilarze muszą uważać nakażde drzewo, do którego się zbliżają. Już pierwszego dnia został ranny jeden zpracowników zul, co pokazało, że sytuacja jest bardzo poważna.
Dziś wiemy, że przed nami dni, tygodnie, miesiące, lata ciężkiej pracy. LasyNadleśnictwa Czersk, w których mój tata pracuje od 40 lat, zmieniły się nie dopoznania. Większości z nich po prostu nie ma. Sytuacja wygląda podobnie wsąsiadującym Nadleśnictwie Rytel. Teraz zbieramy siły i dalej ruszamy do pracy,żeby uprzątnąć kolejne metry dróg dojazdowych, później dowozowych. Zaczynamy w nowejrzeczywistości, z nowymi, ekstremalnymi zadaniami do zrealizowania. Nasza pracajuż nigdy nie będzie wyglądać tak jak dotychczas. Skutki długiego weekendu wBorach Tucholskich będziemy odczuwać jeszcze bardzo długo.
Nagle wszystko ucichło. Przerażającą ciszę przerwał wielki świst i takgwałtowne i intensywne opady, że woda wlewała się przez zamknięte okna i drzwi.Szybko przygotowaliśmy się do ewentualnej ucieczki i czekaliśmy. Trwało totylko, albo aż, kwadrans. Każda sekunda
potwornego hałasu, jaki powodowały opady, sprawiała wrażenie godziny. Dudnieniew okna ustąpiło i pierwsze, co mogliśmy zrobić, to sprawdzić, czy nasz dom jestcały. Oprócz zalanych piwnic i kilku pomieszczeń wszystko było na miejscu.
Nagle w świetle błyskawicy ukazał się nam widok zza okna. Tam, gdzie jeszczeprzed chwilą stał las, teraz było pusto. Przerażenie i niedowierzanie. Szok.
Po zabezpieczeniu domu mój tata (Kazimierz Ryduchowski, właściciel zul, przy.red.) ruszył z miejscową OSP pomagać mieszkańcom najbliższej okolicy. Każdapilarka była w tym momencie na wagę złota. Tymczasem z terenu nadchodziłyprzerażające informacje. Droga Chojnice-Brusy, jak wszystkie okoliczne idojazdowe, nieprzejezdna, brak prądu i wody w całej gminie. Każde miejsce, doktórego udało się dostać, odkrywało kolejne kilometry połamanych drzew. Akcjatrwała do rana.
To, co ukazało się o 5.00 w sobotni poranek, było nie do opisania. Zewsząduderzał intensywny zapach drewna. Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko. Gdywrócił zasięg sieci komórkowej, leśnicy zarządzili natychmiastową mobilizację.Tata zajął się przygotowaniem sprzętu, ja dzwoniłam do pracowników. Ich reakcjebyły różne: od niedowierzania do szoku – nie wszyscy wiedzieli, co wydarzyłosię w regionie. Każdy od razu ruszył do pracy.

Dziś wiemy, że przed nami dni, tygodnie, miesiące, lata ciężkiej pracy. LasyNadleśnictwa Czersk, w których mój tata pracuje od 40 lat, zmieniły się nie dopoznania. Większości z nich po prostu nie ma. Sytuacja wygląda podobnie wsąsiadującym Nadleśnictwie Rytel. Teraz zbieramy siły i dalej ruszamy do pracy,żeby uprzątnąć kolejne metry dróg dojazdowych, później dowozowych. Zaczynamy w nowejrzeczywistości, z nowymi, ekstremalnymi zadaniami do zrealizowania. Nasza pracajuż nigdy nie będzie wyglądać tak jak dotychczas. Skutki długiego weekendu wBorach Tucholskich będziemy odczuwać jeszcze bardzo długo.
Katarzyna Ryduchowska
Autorka ukończyła podyplomowo leśnictwo, pomaga ojcu w prowadzeniu zul.
Autorka ukończyła podyplomowo leśnictwo, pomaga ojcu w prowadzeniu zul.