
Korespondentem terenowym „Lasu Polskiego” zostałem 11 lat temu. To zaledwie 1/10 istnienia czasopisma, a jednak przez ten krótki czas moje fotografie ozdabiały jego okładkę 140 razy! Fotka na okładce to zawsze ogromna satysfakcja i wyróżnienie dla autora.
Gdy przejrzałem archiwum i zliczyłem wszystko, poczułem niemałą dumę.
W tak krótkim czasie zdążyłem wnieść całkiem spory wkład do tego szacownego periodyku. Różnych artykułów, fotoreportaży i fotografii zamieszczanych na łamach „Lasu Polskiego” nie zdołałem policzyć. Musiałbym przewertować wszystkie numery, odkąd zaczęła się moja współpraca z dwutygodnikiem – a było ich ok. 260.
Początki nie były łatwe
Współpracę z redakcją chciałem rozpocząć już rok wcześniej, niestety moja propozycja została odrzucona. Nie mając się za bardzo czym pochwalić, najwidoczniej nie rokowałem na dobrego korespondenta w branżowym piśmie. Zajmowałem się wówczas głównie tematyką turystyczną, pisząc dla różnych czasopism, las jednak od zawsze był i jest moją pasją. Wcześniej trochę pracowałem w lesie. Ponieważ tematyka mnie fascynowała, a pismo zawsze mi się podobało, nie odpuszczałem. Jakiś czas później redaktor naczelny, był nim wtedy Rafał Zubkowicz, zaryzykował i na próbę zlecił mi przygotowanie artykułu dotyczącego zbioru nasion buka. Temat zaproponowałem sam. Pojechałem do Nadleśnictwa Bobolice, by wykonać fotografie, spisać wywiad i poznać bliżej temat. Okazało się, że wyszedł z tego bardzo ciekawy materiał, zarówno pod względem fotografii, jak i różnych praktycznych porad i patentów, którymi dzielili się leśnicy i pracownicy zakładu usług leśnych. Naczelny był zadowolony. Chyba wtedy zrozumiał, że pasją można nadrobić pewne niekompetencje w zakresie wiedzy na dany temat. A ja to po prostu chłonąłem, szybko poszerzałem swoją wiedzę, starając się jak najlepiej przekazywać to, o czym opowiadali moi rozmówcy.
Pierwsze koty za płoty
Dostałem kolejne propozycje tematów do zrealizowania, a część sam sugerowałem. Te, które mnie samego interesowały, owocowały zazwyczaj lepszymi rezultatami. Problemem na tamtym etapie współpracy był brak porządnego sprzętu do nagrywania rozmów.
W zasadzie dysponowałem jedynie notesem i starym dyktafonem na kasety, których przewijanie i odsłuchiwanie jest bardzo czasochłonne. Fotografie przesyłałem wówczas do redakcji jako załączniki w e-mailu, co też nie było idealnym rozwiązaniem. Zabierało dużo czasu, zapychała się skrzynka, którą musiałem co jakiś czas oczyszczać. Z tych początków pamiętam też zabawne epizody z udziałem mojego starego auta, którym się wówczas poruszałem. Poczciwy Volkswagen Jetta po jednym z przejazdów po drogach Nadleśnictwa Drawsko, na terenie poligonu wojskowego, wyglądał jak po rajdzie off-roadowym. Chociaż podleśniczy zapewniał, że droga jest w porządku, wróciłem nie tylko cały zabłocony, ale również z oberwanym zderzakiem. Ot poświęcenie dla dobrej sprawy! Innym razem podczas realizacji materiału, zanim wydostałem się z rozległych terenów leśnych, zrozumiałem, że zbiornik jest pusty i nie dojadę do najbliższej stacji benzynowej. Uratował mnie sklep spożywczy i kilka butelek oleju rzepakowego, które wlałem do baku. Trzeba było sobie radzić. Najgorzej było w Puszczy Knyszyńskiej, gdy wracając nocą z Nadleśnictwa Krynki przez las, utknęliśmy w zaspie. Wtedy była ze mną żona. Mróz był potężny, a uwolnienie auta zajęło mnóstwo czasu. O mało nie odmroziłem nóg, ale przeżyliśmy!
Nowe wyzwania
Powoli nabierałem wprawy, doświadczenia. Nie bałem się trudnych tematów. Pewnego razu Rafał zaproponował, żebym przygotował artykuł o problemie prostytutek na terenach leśnych przy głównych drogach. Próba fotografowania pań, a już tym bardziej rozmów z nimi, skończyła się ucieczką przed ochraniającym je alfonsem. W efekcie na fotografiach wystąpiła moja przebojowa kuzynka z mężem, a wywiady sporządziłem na podstawie rozmów z leśniczymi, którzy mierzą się z tymi problemami. Przez te lata współpracy pamiętam całą masę fascynujących mnie tematów. Pisałem o różnych „naj”, np. o największym leśnictwie w Polsce, o specyfice nadleśnictwa z najbardziej rozdrobnionymi kompleksami leśnymi, o gospodarce leśnej na czynnych poligonach, o parkach narodowych, Urzędzie Morskim czy Straży Leśnej w kajakach. Od początku relacjonowałem klęskę stulecia, która wydarzyła się na terenach, gdzie zamieszkałem. Na przestrzeni lat zjeździłem cały kraj, dziesiątki, jak nie setki, nadleśnictw, poznałem ciekawe miejsca, do których wracałem potem prywatnie (uwielbiam leśne wyprawy), i dziesiątki fascynujących ludzi – tych prawdziwych ludzi lasu, którzy zarażają innych swoimi pasjami i wiedzą. Mam dziś wśród nich wielu przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt i regularnie się spotykam.
Iść z duchem czasu
Te 11 lat to cała kolekcja niezapomnianych przygód. To też mnóstwo żmudnej pracy przy komputerze. Wcześniej pod kierownictwem Rafała, a teraz we współpracy z Urszulą Zubert-Berezą, staramy się iść z duchem czasu. Czasochłonne przesyłanie fotografii e-mailem zastąpił wygodny Dropbox, który ułatwia współpracę na odległość. „Kaseciaka” zastąpił porządny, cyfrowy dyktafon i specjalny program do odsłuchiwania. Mam też wygodniejsze i bardziej pewne narzędzia do tworzenia tekstów, które nie znikają nagle, gdy wyłączą prąd.
„Las Polski” w dużym stopniu wpłynął na moje życie. Miejsca i ludzie, których poznałem dzięki pracy korespondenta terenowego, oraz ta specyficzna atmosfera sprawiły, że wyprowadziłem się z Krakowa i zamieszkałem w Borach Tucholskich, gdzie las mam dookoła. Bo las to stan umysłu.
Daniel Klawczyński