Nie pierwszy raz koncerny samochodowe sięgają po nazwy stopni wojskowych, by nadać je nowym modelom, wystarczy wspomnieć Opla Kapitana czy Admirała. Chrysler poszedł tą drogą i jednemu ze swych jeepów nadał nazwę Commander, czyli dowódca. Commander w brytyjskiej marynarce wojennej jest odpowiednikiem pułkownika. Skromnie – biorąc pod uwagę wartość (nie tylko finansową tego auta) poszukałbym raczej wśród generalicji… Ten największy z jeepów o kilka centymetrów we wszystkich wymiarach przerasta Grand Cherokee (choć zbudowany jest na tej samej płycie podłogowej). To z pozoru wydaje się niewiele, ale, po pierwsze, w samochodzie liczy się każdy centymetr, a po drugie, stylistyka nadwozia sprawia, że każdemu obserwatorowi wydaje się po prostu olbrzymi. Żadnych udziwnień – proste, by nie rzec wręcz surowe kształty, kwadratowe proporcje, pionowa przednia szyba – wydaje się, jakby ktoś na zamówienie ucywilizował jakiś sztabowy wóz terenowy. Styliści poszli nawet w takie szczegóły jak udawanie, że błotniki czy elementy kokpitu są przykręcane śrubami. To celowe nawiązanie do niepokonanego w terenie Willysa albo do starego, kanciastego Cherokee. Nie sprzyja to aerodynamice i w konsekwencji zużyciu paliwa przez tego kolosa, ale ktoś, kto zdecyduje się zapłacić niemałe pieniądze za Commandera, zapewne nie odczuje specjalnego dyskomfortu przy dystrybutorze. Apetyt na paliwo jest spory. Według producenta w mieście wynosi ono 13,5 l, w trasie 9,2 l oleju napędowego na 100 km. Nie udało mi się zmieścić w tych granicach…