
Ostatnio na jednym z portali społecznościowych trafiłam na dyskusję o słabej znajomości podstawowych roślin i zwierząt wśród ludzi – dotyczy to większości dzieciaków (od przedszkolaków poczynając, a na studentach kierunków przyrodniczych kończąc). Winny jest coraz gorszy poziom nauczania, „poszatkowanie” wiedzy i wreszcie to, co mnie najbardziej zaskoczyło, że młodzi ludzie nie widzą potrzeby posiadania takiej wiedzy.
Artykuł ukazał się w numerze 7/2021 „Lasu Polskiego”. Nabyć go można tutaj.
Jeśli jesteś botanikiem, to pytanie: „Czy warto umieć rozpoznawać gatunki roślin (i nie tylko roślin)?”, wydaje się absurdalne. Jak można nie chcieć wiedzieć, jak odróżnić buka od graba albo rozpoznać drżączkę średnią?! To tak, jakby zapytać fana motoryzacji, po co mu umiejętność rozróżnienia Ferrari od Mitsubishi albo miłośnika piłki nożnej, dlaczego wie, kto jest obecnym królem strzelców premier league. Tylko, skoro mi nie jest potrzebna wiedza o piłkarzach, to czy innym ludziom przyda się wiedza botaniczna?
Kilka argumentów
Nie ma się co oszukiwać, przeciętny Kowalski, niezależnie od wieku i płci, bywa średnio (albo wcale) zainteresowany tym, jak to „zielone” się nazywa. Jak zatem go przekonać? Argumentów przychodzi mi do głowy kilka.
Po pierwsze – to interesujące. To oczywiście opcja #geekbotanik – wiem, wiem, „interesujące” to pojęcie względne. Ale jeśli przyjrzymy się większej ilości tego „zielonego”, to zauważymy, że ono nie jest takie samo. Człowiek ma głęboko zakorzenioną tendencję do nazywania rzeczy, które jakoś rozróżnił z tłumu/masy. W konsekwencji może mu zaświtać myśl: „To jak to się nazywa, to takie ze srebrnymi ciapkami na wierzchu (liść gajowca żółtego)? Albo takie włochate i misiaste od spodu (liść podbiału)?”. Dzieciom takie pytania przychodzą najłatwiej, zwłaszcza gdy dopiero nauczyły się mówić i rozpoznają świat wokół.
Po drugie – to przydatne. Warto wiedzieć, jak odróżnić np. owoce borówki brusznicy od owoców konwalii majowej, bo jak mawiał mój pierwszy szef, te drugie są „jadalne tylko raz”, a w końcu jedne i drugie to czerwone kulki…
Po trzecie – to ładne! Lubimy otaczać się tym, co piękne, to poprawia nam nastrój, daje satysfakcję (zwłaszcza, gdy nie zaprzątają nas wyłącznie myśli, jak przetrwać do pierwszego – wtedy raczej patrz pkt 1 i 2). Jeśli coś mamy i chcemy o to dbać, to nie ma rady, warto wiedzieć, co to jest, inaczej nawet Wikipedia nie pomoże. A jeśli dodatkowo lubimy się pochwalić przed rodziną lub sąsiadami, że mamy coś ekstra, wiedza staje się niezbędna. Można do tego dołożyć jeszcze wersję – bo cenne/rzadkie. Mamy poczucie wyjątkowości, a jednocześnie misji, chroniąc coś od zniknięcia.
Po czwarte – bo można się tym zainspirować. Podpatrywanie rozwiązań, które sprawdziły się w przyrodzie, bywa wykorzystywane w wielu dziedzinach życia, od architektury poczynając (wysokie konstrukcje kominowe inspirowane np. łodygą skrzypu), po elementy ubrania (ukochane przez małe dzieci i ich rodziców rzepy przy butach jako odpowiednik haczyków w owocostanach np. łopianu). Ma to nawet swoją fachową nazwę – bionika.
Po co nam ogrody?
Wszystkie wymienione punkty można także, w dużym uproszczeniu, odnieść do tego, po co komu ogród botaniczny. Cele zmieniające się w czasie odpowiadają bowiem różnorodnym funkcjom ogrodów – od oznaki odpowiedniego statusu społecznego, poprzez skoncentrowanie się na roślinach użytkowych – leczniczych, a następnie jadalnych, zafascynowanie „nowinkami” pochodzącymi z nowo odkrywanych zakątków świata i chęci posiadania jak najbardziej różnorodnej kolekcji. Wreszcie dochodzą do tego działania ochroniarskie zachowujące egzemplarze ginących gatunków. Dodatkowo, coraz ważniejsze stają się funkcje społeczne ogrodu jako miejsca relaksu, wytchnienia i rekreacji.
Wkręć się w temat!
Nadal jednak najważniejsze jest zainteresowanie tematem i to powinno być głównym zadaniem nauczycieli i edukatorów: tych oficjalnych, którzy to mają w zakresie obowiązków, i tych nieformalnych – rodziców, dziadków i innych krewnych, którym zdarza się objaśniać młodszym otaczający je świat.
Joanna Bloch-Orłowska